Rolnictwo
Więź
Od śmigłych sosen i gęstwizn świerczy-nowych dął przenikliwy zapach żywicy. Bliskość lasu ożywiła na nowo umordowane niemal do ostatniego kresu sił ciało Stefana Karcza. Rozkisły grunt wczesnej wiosny zapadał się zbyt łatwo pod ciężkimi stopami, że z trudem można się było posuwać. Prawe ramię obrzmiało od ugniotu nart i piekło coraz bardziej. Całe szczęście, że już niedługo da się jechać — pomyślał z lekkim westchnieniem i spojrzał tęsknie na srebrzące się wierchy, ku którym parł zawzięcie. Dzień niknął w oczach. Sina pomrocz rwała od dolin skokami cieni. Dalekie wioski, rozsypane po rozległych uboczach, zalśniły bystro przygarstkami światełek. Leśną drożyną szczękały końskie kopyla. Chłopi wracali z boru do swoich chat, gdzie czekały ich pewnie dymiące misy ziemniaków oraz kwaśnego mleka. Na myśl o tym doznał Stefan ostrego, nieprzyjemnego ściskania w przełyku. Teraz dopiero uświadomił sobie, że od wczoraj nic nie jadł. Uszedł jeszcze parędziesiąt kroków i zrzucił na ziemię szerokie narty. Położył się potem na stosie świerkowych gałęzi i wypoczywał. Spaloną słońcem i wiatrem twarz, świecącą w zgęszczającym się mroku miedzianym poblaskiem, obrócił ku rozjarzonym gwiazdom i tak trwał, oddychając 2 wysiłkiem. Byłby się może pięknu gwiazd cudował Stefan Karcz, kierownik chłopskiej, rozgałęzionej już na szereg górskich wsi spółdzielni spożywców „Jutrznia", dnia tego nie był jednak usposobiony do najmniejszych bodaj zachwytów nad pięknością natury. Szorstki smutek, niepokój i ból wżar-ły się w serce, drążąc w nim niezmordowanie pustkę jakąś, straszliwą jakąś niechęć do czegokolwiek. Zdyscyplinowany dotąd zawsze i sprawnie działający mózg podsuwał jeszcze krytyczne myśli, że to wszystko, co się w ostatnich dniach wydarzyło, nie jest tak ważne, jak się Stefanowi wydaje, a w każdym razie nie powinno przesłonić mu jasnego spojrzenia na tę drogę, którą w życiu swym odbył i na tę, którą sobie do przebycia wyznaczył przed trzema laty... Ale myśli te nie miały dawnej siły, ujarzmiającej wolę. Pęlętały się nieśmiało w o-piętej gorączką głowie, przystawały pod drzwiami zdecydowania, których nie umiały, nie mogły już otworzyć... Były, >ak ubogi krewny, który raptownie stracił śmiałość narzucania się bliskiej osobie, albo raczej jak zerwane wędzidło. Przemożna moc u-czucia i wyczerpanie fizyczne sprawiły, ze ta ogromna karność wewnętrzna, która była dumą i największą siłą życiową Stefana, szła w rozsypkę. Wydając się cały pastwie gorzkich myśli i rozżalenia, nie mógł się jednak obronić natręctwu uczucia, że oto pierwsza ogniowa próba życia potrafiła przekreślić cel jego najgorętszych, najupartszych dążeń, podpalić mosty męskiego, w działanie zamienianego marzenia, które zuchwale przerzucał nad przepaściami szarej i podłej nieraz rzeczywistości wiejskiej. Noc szła szumieniem sośnin. Mróz ścisnął ziemię. Z wierchów chlusnęły chłodne i wonne oddechy lasów, płonące śniegiem, korą drzew oraz igliwiem. Stefan począł upinać narty. Od polany na wierchowinie dzieliła go jeszcze godzina wytężającego marszu. Zmarznięty śnieg powodował zbytnie ślizganie się desek, nie nasmarowanych na podchód. Każdy metr terenu wyczerpywał straszliwie i tak już nikłe siły. Zaczął się zastanawiać czy nie lepiej by zawrócić do wsi w dole, gdzie jest filia „Jutrzni". Za pół godziny najdalej odpoczywał by w ciepłej izbie. Zaspokoił by głód... Och, jeść... Po cóż to ma się akurat dzisiaj stawić w Domu Spółdzielczym w swojej wiosce?.. Po co tłuc się po dzikich ustroniach i wertepach... Czy dlatego, że tak się właśnie podoba tym tam?.. Och, żeby nie słowo honoru, które na nim wymogli!.. Trzydzieści pięć kilometrów kiepskimi drogami, od filii do filii... A im się jeszcze zachciało Walnego Zebrania na dziś, właśnie na dziś! O jedenastej w nocy!.. Powariowali. Cóż oni sobie wyobrażają... Że im zda sprawozdanie?... Dziś, właśnie dziś... Czy i tak nie wiedzą dobrze jak się filie rozwijają? Jak rozrastają się, jak... Eh!.. Gdyby nie słowo honoru, że się na oznaczoną godzinę stawi, nie szedł by za nic!.. Zagryzł gwałtownie wargi i ruszył przed się. Bolesne wspominanie szarpało duszę. Przecież to dzisiaj, dzisiaj wieczór rodziło by się jego szczęście... Eh!.. Nie, nie mógł o tym myśleć spokojnie. Jaskrawe wizje tego, co mogło być, otaczały go zewsząd zwartym pierścieniem, krzyczały, wybuchały w jego duszy jak race. Łagodna twarz umiłowanej dziewczyny, twarz Marii i jej uprać o-wane ręce, cała jej postać kochana, wysnuwała się z mroku i znów niknęła... Mario.. Mario... Dziś to grali by na dobranoc... Dom spółdzielczy dzwonił by jasną muzyką, szumiał światłami, rozśmiechem, łomotem tańczących przyjaciół... Dziś to... Zapowiedzi już przecież wyszły i rap-iem ostry, uparty sprzeciw rodziców Marii. Napatoczył im się bogaty, stateczny kawaler... O, tak: sta—tecz—ny. „Stateczny"... Za lata twardej mordynki, za lata nadludzkich niemal wysiłków nad uformowaniem życia na podobieństwo najśmielszych marzeń, za lata fanatycznej, wprost religijnej wiary w ideę pracy z gromadą i dla gromady, za wy-dźwignięcie z dna śmierdzącej nędzy i zacofania, podziwianej przez wszystkich spółdzielczej rzeczywistości, — ktoś z gromady, z własnej gromady tak się z nim obszedł... Bo on, Stefan Karcz, nie jest statecznym! Bo on dla innych, dla gromady za czterdzieści złotych miesięcznie... po długich, głodnych i chłodnych miesiącach harowania za darmo... Nie dla nagrody przecież jął się pracy i nie o nagrodę mu szło. Ale czy za to właśnie, że haruje dla innych, ma być... gorszym od kogoś, kto ma., więcej pieniędzy?... Dlaczego? Nie zastanawiał się dotąd nigdy nad o-sobistym szczęściem, a w każdym razie nie myślał, że musi je zawczasu obwarowiić majątkiem, pieniędzmi, „statecznością".. Praca, idea, poświęcenie to nic, to... nic?.. Widocznie, skoro patrzą nań jak na po-myleńca. Klaskali gdy budował, gromadził dla nich... Odpychają brutalnie gdy zażądał od jednego z nich łuta szczęścia, dziewczyny umiłowanej... Jakże, dziadem jest, pomyleńcem, parlamętrem pieroriskim... Nie uświadamiał sobie w tej chwili, że to jednostki, a nie gromada wyrządziły mu krzywdę. Fakt, że krzywdzący należeli do tej gromady, przesłaniał wszystko. Wroga, zimowa noc nabrzmiewała dalekim jeszcze, ale groźnym poszumem, burymi obłokami, spod których szczerzyła doń o-stre kły, nielicznych gwiazd. Wrogość unosiła się w powietrzu. Stefan Karcz czuł nieledwie jej ciężki dotyk. Piął się samotnie coraz wyżej i wyżej. Odpoczynki ponawiał teraz częściej. Co parę metrów przystawał. Do wierchowiny było już niedaleko. Stamtąd, sunąc północnym stokiem ku wsi, będzie w Domu Spółdzielczym za pół godziny. Obecnie była najwyżej 9.30. Na jedenastą musi zdążyć. Musi! Skupił się w sobie i parł rozpaczliwym wysiłkiem ku górze. Z nieba sypnęło z rzadka śniegiem. Kołys wichru zawisł na starych drzewach boru. Idąc tak nie przestawał rozmyślać. Dom jego dotychczasowych pojęć rozsypywał się w gruzy. Nerwy nie wytrzymały. Rzeczywistość raziła go tym razem celnie. Nie umiał, nie potrafił, nie chciał jej się już przeciwstawiać... Ostatni to raz wysila się dla tamtych, ostatni raz jak parlamęter pelęta się lasami, żeby zdążyć... Coś zdruzgotano w nim na zawsze... Żeby choć pochwalili jego pierwotny zamiar pójścia na przekór, wbrew woli rodziców Marii. Nie. Odradzili. Najbliżsi... Nie potrafili zrozumieć, że przecież on też jest człowiekiem, który także chce i musi mieć trochę radości, trochę osobistego szczęścia... Samotność ciężka i bezlitosna, stokroć gorsza od fizycznego wyczerpania przygniatała okrutnie do ziemi. Więź, łącząca go z gromadą rozluźniła się, rozpękała... Twarde chwile wyrzeczeń i poświęcenia się dla drugich, lata walk, napięły do ostatnich granic strunę jego wytrzymałości. I ten wypadek przecinał ją nieodwołalnie. Na dwadzieścia kroków przed wierchem padł w śnieg i długo, sucho szlochał. Tymczasem wicher rwał już gwałtownym pędem, prał obłokami szarej kurzawy, zapierał drogę. Stefan Karcz zerwał się jednak z wilgotnego posłania srebrzywa i jął wolno, zacięcie, z głuchą rozpaczą torować sobie drogę. Kiedy osiągnął wreszcie szczyt, przekonał się, że jest zupełnie wyczerpany. Mogło być najwyżej parę minut po dziesiątej. I znowu padł w śnieg. Czuł, że zginie, jeżeli nie zdobędzie się na odrobinę mocy woli. Skulił się i tak wyprysnął ku dolinie w krótkiej przerwie między jedną falą wichury a drugą. Pęd ocucił go nieco. Narty śmigały szybko, jak dwie błyskawice, tnąc stromą ubocz z ukosa. O kilometr poniżej wierchu trafił na szczęście na leśną drogę, wiodącą do samego Domu Spółdzielczego. Wiła się nad brzegami głębokich rozpadlin u-boczy, w gwałtownych skrętach omijała śródleśne źródła, gęstwy i skalne wyrosła. Jakimś cudem trzymał się dobrze, choć wiatr zadymał z boku srebrnym piachem. Na jednym tylko wirażu szarpnęło go na-rymnie na kamieniach i upadł. Okrwawił sobie czoło, ale to nic. Zerwał się i gnał dalej i dalej. I znów natrafił na kamienie. Narty za-chrobotały przeraźliwie. Tu śnieg się kończył. O parę staj błyszczały światła chałup. Na tej wysokości była wiosna. Odpiął deski i ruszył raźno przed się. Bliskość celu dodała mu nowych sił. W Domu Suółdzielczym płonęły wszystkie okna. Parę ich było otwartych. Przez nię płynęła w noc burzliwą, dyszącą wichrem i wilgotną zamiecią bystra ulewa dźwięków. Muzyka grała oberka. Pary sunęły gęsto, jedna przy drugiej, zacieniając jarzenie okien. Karcz spostrzegł to wszystko dopiero wówczas, gdy podszedł pod dom na odległość paru kroków zaledwie. Stanął jak wryty. Nie rozumiał. Miało być zebranie, a ci zabawę urządzili? Chciał się wycofać, ale w tej chwili zauważono go ze sieni. Chór rozradowanych głosów wołał nań: — Stefek!! Stefek!!. Podszedł ku nim. I nagle z kilkanaście par rąk młodych i silnych poderwało go w górę, poniosło w rozwarte drzwierze roztańczonej izby. W tej chwili zabawa się urwała... Tłum rozstąpił się na boki, tworząc szeroką ulicę przez środek sali. Muzycy u-cięli marsza. Okrwawiony, zziębnięty i mokry stał przed gromadą chłopów o zwięzłych twarzach. W głowie huczało mu, jakby tam ze sto kowalskich młotów biło. Prezes „Jutrzni" przemawiał. Świadomość Stefana podjęła tylko szczepy tych słów: — ...załatwiliśmy to za ciebie... żeś z nami zawsze., za twoją wierność dla gromady — gromada płaci tobie, Stefanie Karcz, swoją wiernością dla ciebie... Przekonaliśmy rodziców Marii... Są tu, potwierdzą... Gromada postanowiła zdobyć dla cie... Uchwalono... Nie, nie rozumiał już więcej i nie słyszał Stefan Karcz. Zajęty był tej chwili czym innym. Zgłębiał siebie i wstydził się ciężko, gwałtownie, że zwątpił. Nie powinien był. Nie! I jednocześnie zadrżał z radości, dumy i szczęścia. To wszystko, co w nim runęło uprzednio — odżyło teraz z ustokrotnioną siłą, pewnie i jasno. Wicher na polach ugasał. Nad górami wyzwolił się z przygniotu ciemności diamentowy rozmach gwiezdnych kós.
“ Serwis poświęcony zagadnieniom oraz nowinkom na temat rolnictwa w okresie przedwojennym. Mam głęboką nadzieje, że zawarte tutaj rady, znajdą zastosowanie w rolnictwie teraźniejszym.”