Rolnictwo
Sławni ludzie spod wiejskiej strzechy
Dziwnie zachodziło słońce tego wieczoru nad Rzędowicami. Jakby kto krwią żywą chlusnął na niebo, takie było czerwone, groźne, straszne. Gdzieś nie spojrzał, wszędzie czerwień ognista, głęboka. ,,Na wiatr"— mówili niektórzy, ale starsi ludzie żegnali się z lękiem i głowami przecząco trzęśli. ,,0j, nie zwyczajny wiatr z tego będzie, ale taki, co wielu w pole wypędzi, które ich krwią serdeczną spłynie i skąd już do swoich chałup nie wrócą — wiatr wojny" — mówili. Nic więc dziwnego, że niepokój był między ludźmi, w dodatku, że wieści dziwne od dłuższego czasu aż do Rzędowic dochodziły i niepokój ten jeszcze zwiększały. W różny sposób przedostawały się te wieści: to żydzi, z towarami jadący, zboczywszy z krakowskiego gościńca, przynosili je ze sobą; to zakonnik — pielgrzym, po kweście wędrujący, o nich napomknął; to po prostu żebrak, wlokąc się o kuli z wioski do wioski, z miasteczka do miasteczka, opowiadał chętnym do słuchania, co słychać na wielkim świecie. To też owego wieczoru napróżno wyglądały rzędowickie kobiety swych mężów, ojców i braci, czekając niecierpliwie z gotową wieczerzą. Zebrali się oni wszyscy przy karczmie rudego Symchy, który ją w arendę wziął od rzędowickiego dziedzica, starosty Szujskiego, i ku krwawemu niebu spoglądając, gwarzyli między sobą. — Dziś włodarz do gumiennego mówił— opowiadał jeden z gospodarzy, chłop na schwał, wielki i czarny na gębie, przez to ,,Czarnym Marcinem" zwany, — że nasz starosta nakaz z samego Krakowa dostał i w dyrdy, na nic nie czekając, tam pojechał. Podobno do Krakowa jakiś tam Kościuszko przybył i powstanie ma na Moskala robić. Przecie już z tydzień temu powstanie się zaczęło, powiadają. Generał Madaliński bije Moskali — przerwał Czarnemu Marcinowi jego sąsiad, Grzegorz. Coście to wymyślili?... Madaliński?... Przecie on sam nie da rady na tyle Moskali. Dlatego Kościuszek mu na pomoc idzie — odparł Marcin. Podobao okrutny ruch między panami — wtrącił jeden z gospodarzy. — Bo to jedni są za ruskim, drudzy za Kościuszkiem. Czy za ruskim, czy za Kościuszkiem, jednakowo ci będą batogiem plecy łoić — zawołał inny. Jednakowo będziesz na pańskim harował. Taka już nasza psia dola chłopska. Ciekawość, co nasz Wojciech na to mówi. Jakoś go dziś nie widziałem — rzekł Marcin. Oho, już się Marcin za Wojtkiem ogląda — zakpił mały rudy chłop z latającymi oczkami. — Że też wy się we wszystkim Bartosowych portek trzymać musicie. A trzymam się, wadzi wam to?! — obruszył się Marcin i wyzywająco spojrzał na rudego — Oj, wiem ja, wiem, czego wam to nie w smak. Złość was bierze, że Wojciech takie uważanie ma w gromadzie, taką miłość u wszystkich i taki posłuch... Nawidzą go ludzie, nawidzą, bo jest za co — odezwał się stary, siwy gospodarz. — Mądrą on głowę na karku nosi, choć żadnej nauki nie posiada. Więcej w nim przyrodzonego rozumu, niż w nas wszystkich razem. Takiego nie wstyd słuchać. Serce u Bartosa gołębie i tylko o tym przemyśli-wa, jakby każdemu w gromadzie doli ulżyć. To też każdy z gromady w ogień by za nim poszedł. A co, może stary Jan nieprawdę gada? — spytał Marcin, patrząc na wszystkich wyzywająco. Prawdę, prawdę!... — odezwały się chórem zgodne głosy. ...Ten, o którym mówiono, siedział za stołem u siebie w izbie. Był to chłop w sile wieku, czterdziestoletni, krępy i mocno zbudowany. Włosy miał jasne, ówczesnym zwyczajem aż na kark spływające, równo nad czołem obcięte; wąs piękny, pokrętny, powagi całej twarzy nadający. Spod szerokiego, mądrego czoła patrzyły oczy jak to niebo polskie — szaro-błękitne, pełne dobroci i poczciwości, że od razu człowieka za serce brały. Nie sam był w izbie. Młoda jeszcze i ładna kobieta napełniała przy kominie jadłem dwie miski i mówiła do stojącego opodal mężczyzny: — Już ja czuję, że po próżnicym dziś wieczerzę szykowała. Jak zaczniecie, kumie Stachu z moim Wojtkiem gadać, to żaden z was nawet łyżki nie dotknie. Stawiając jadło na stole, ciągnęła: Giez dziś ludzi ugryzł, czy co? Żaden do chałupy nie wraca, aż już baby lamentują, że trza będzie chłopów z karczmy ożo-giem do dom gnać, bo wszyscy się tam zebrali i trajlują, aż tu słychać. Wam ożóg nie potrzebny — zaśmiał się Świstacki, — bo swego Wojtka tu macie. Z miłością na męża spojrzała. — A mam go, mam — zawołała — i na samego króla bym go chyba nie zamieniła!— Potem, jakby zawstydzona tymi słowy, dwie kromki chleba przy miskach kładąc, dodała. — To se tu gwarzcie oba. Pójdę do dziec-ków zajrzeć, bo coś mi Justynka marudzi. Gdy drzwi się cicho za wychodzącą zamknęły, poskoczył Świstacki do Wojciecha. — Powiadaj Wojtek co wiesz, bo już mi wytrzymać trudno z tej ciekawości! Roześmiał się Bartos. — Takiś to ciekawy? A jak bym ci powiedział ,że pójdziemy Moskala prać, to co-byś rzekł? — Co bym rzekł? — zrobiły się Stachowi oczy, jak u wilka, kiedy tłustą owcę zobaczy.—Nic bym nie rzekł, tylko bym prał— tu pięścią w stół trzasnął, aż miski podskoczyły. — Prałbym!... Wojciech na zaciśniętą pięść kuma swoją twardą, żylastą rękę położył. Przy Boskiej pomocy, nie minie tydzień, a będziemy Moskali bić—rzekł z wielką powagą i blaskiem w oczach. Prawda li to? Nie zmyślasz? Tak mi Boże dopomóż, szczera prawda... — odparł Bartos i nachyliwszy się do kuma, tak mu opowiadać zaczął. Wczoraj z roboty wracając, werbownika od samego generała Kościuszki spotkałem. Chodzi ich teraz kupa po wsiach i miasteczkach, ludzi do wojska namawiać. Siła nowin mi on naopowiadał. Madaliński już się tu przedarł i do Kościuszki idzie. Kościuszko na rynku w Krakowie przysięgę złożył, że Moskałów wypędzi. Ruch się okrutny zrobił między ludem. Do Krakowa ze wszech stron ciągną ci wszyscy, co do wojaczki ochotę mają i karabin w garści trzymać potrafią. Kościuszko, za Naczelnika wybrany ogłosił pisanie do wszystkich stanów, w którym nakazuje Moskałów bić. Nasz proboszcz takie pisanie też dostał i ma je w niedzielę z ambony czytać. Każdy na wojsko daje co może. Słyszałem, że nasz starosta przed wyjazdem kazał ze stadniny wszystkie konie zdatne pod wierzch wybrać i do Krakowa popędzić, a sam z sobą cały wóz karabinkami wyładowany zabrał. W Warszawie też panowie na rozum wzięli, przesyłają pieniądze i broń. Ale najwięcej to się podobno Naczelnik ucieszył, kiedy mu galernicy z Czer-nihowa aż dwadzieścia galer i 90 talarów ofiarowali. Ucieszył się, że to taka gotowość wśród prostego ludu jest Ojczyźnie służyć. A pewno, a pewno — zawołał Świstacki — choć my proste i bez nauki, ale Polskę kochać potrafimy i silnie kochamy. Za ręce się uścisnęli, w milczeniu sobie w oczy patrząc. — Do świtania się nie zdąży — rzekł cicho Świstacki, jakby w myślach Bartosa czytał — ale koło południa ruszymy. Po chwili dorzucił: Broni nima. U niektórych z gromady starą guldynkę się znajdzie, co z nią na zające chodzi, ale na Moskala to za mało. Do kowala dymaj. Trza kosy ostrzyć i na śtorc w drzewce osadzać. Po co nam insza broń? Tej my zwyczajni. Jak ją który Bartos pierwszy armatę czapką nakrył..." w ręku poczuje, to mu się wyda, że w polu kosić idzie. Będzie kosił moskiewskie łby, że aż ha!... Świstacki czapkę ze stołu chwycił. Oczy mu gorzały. Bartos za ramię go ujął. Tylko bez gorącości zbytniej — rzek*. Z rozwagą i statkiem wszystko robić wypada. Cicho, żeby się psy moskiewskie nie zwiedziały, bo ich tu jeszcze się kręci tro-cha. Gotowi nas w łyki wziąć, żeby do Naczelnika nie puścić. Chłopów skrzyknę, żeby tu do was przyśli — zawołał Świstacki. Nie, gwałt mógłby się zrobić niepotrzebny — odpowiedział Bartos. — Sam do każdego wstąpię, z każdym na osobności pogadam i jego gotowość wymiarkuję. Kto zechce, komu wolność miła, ten pójdzie. Nic Polsce z takiego żołnierza, co go się gwałtem do szeregów ciągnie. I wyszli obaj, ostygnięte, a nieruszone jadło na stole zostawiając. ...Noc już była głęboka, kiedy Wojciech do domu wracał. Miał w duszy spokój niezmiennego postanowienia i radość wielką. Nawet się nie spodziewał, że tylu z gromady z nim pójdzie. Prawda, byli tacy, co krótko rzekli: „nie!" i tacy, którzy się pilną wiosenną robotą wymówili, ale reszta opowiedziała się za pójściem. To też mimo późnej pory światło błyszczało w wielu chatach, na drodze roiło się od ciemnych postaci, a na końcu wsi z kuźni dochodził stuk młota i skry szły wysoko z komina. Tam, pod przewodnictwem Świstackie-go przekuwano kosy... ... W Bartosowei chacie, co trochę na boku stała, cicho było i ciemno. Widać spali już wszyscy. Bzieci... żona... — Ani się czego domyśla, nieboga — przemknęło Wojciechowi po głowie i coś go za grdykę ścisnęło. Do sieni wszedł i szykował się drzwi bez hałasu za sobą zawrzeć, kiedy poczuł, że go czyjeś ramiona za kolana obejmują i płacz posłyszał przejmujący, żałosny. — Jadwichna, bój się Boga, co ty wyprawiasz? — zawołał. Z ziemi żonę dźwignął i do serca przytulił. Cichaj, nie płacz, dziecki pobudzisz!— przestrzegał. Wojtuś... — wyłkała, napróżno płacz hamując, co jej piersi rozrywał. — Z alkierza... wszystko słyszałam... Zostawisz mnie tak?... Pójdziesz?"... Odsunął ją od siebie i twardo w jej zapłakane oczy spojrzał. Pójdę, bo mus, bo Polska woła. Nawet twoje płakanie mnie nie strzyma. Wiesz? Wiem — szepnęła z pokorą, bo znała jego wolę nieustępliwą, co się przed niczym nie zwykła cofać. — No to oczy obetrzyj, światło skrzesz, jedzenie mi na drogę szykuj i sukmanę nową daj, żebyśmy śli na tę wojnę z Moskalem jak na odpust — z paradą. Znowu ją przytulił i po twarzy pogładził. Dziewuch naszych pilnuj. Małe to jeszcze... A sama pamiętaj, żeś mi najmilsza była i będziesz aż do samej śmierci. Wojtuś, co tak gadasz, jakbyś już wrócić nie miał? — przestraszyła się. Będzie. co Bóg da — rzekł krótko i nagle roześmiał się głośno.—A .lechta nie wrócę, abym tyło przedtem Moskałów dobrae natłukł" — zawołał. ...Siódmego kwietnia w Krakowie wrzało, iak w mrowisku. Tłumy ludzi zalegały plac Mariacki, zapełniając falą ulice. Rozgłośnie dzwoniły dzwony, a twarze jaśniały radością i wzruszeniem. Zwycięstwo!.... Zwycięstwo!.... Na polach pod Racławicami nasi sprali Moskałów!... Szła wieść radosna wokoło. Od ust do ust podawano sobie szczegóły bitwy. Jak to Kościuszko razem z generałem Madalińskim na wroga się rzucili, choć o tyle mniej od niego mieli wojska... Jak już się zdawało, że nic z tego nie będzie, bo Moskale okrutnie naprzód parli.... Jak wtedy Naczelnik do kosynierów poskoczył, kosę jednemu wyrwał i na ich czele stanąwszy, krzyknął: ,.Dalej chłopcy, wziąć mi ruskie armaty!"... Jak to pierwszy czapką armatę nakrył Wojciech Bartos z Rzędowic — z dzielnych najdzielniejszy.... Oglądał krakowski ludek owe zdobyte przez chłopów armaty i dziwował się, wiwatując bezustannie na cześć zwycięzców. Wiedziano już wszystko. I to, że Naczelnik sukmanę chłopską włożył, bo mu milsza się stała od generalskiego munduru, że Bartosa mianował chorążym w regimencie krakow-skch grenadjerów, sam mu osobiście szlify oficerskie do sukmany przypinając, że nazwisko Bartos zmienił na Głowacki i do starosty Szujskiego list wysłał prosząc, aby 0 rodzinie bohatera racławickiego miał staranie. Chodził więc Wojciech w sławie i poważaniu wielkim, trochę tym zawstydzony 1 onieśmielony. Przecież nie dla honorów się bił, ale dla Polski. Tak mi jakoś dziwno — zwierzał się Swislackiemu, z którym się nie rozstawali. Radować ci się trza, nie dziwić — odparł mu kum i nagle aż w ręce klasnął z wielkiej uciechy. — A to się pan Trawiń-ski będzie wściekał, żeś ty już nie żaden chłop pańszczyźniany, nie Bartos, ale pan Głowacki, oficer wojska polskiego, wolny obywatel. Już nawet o tobie śpiewają piosenki — Tu się kum Świstacki pod boki ujął i ryknął na nutę krakowiaka: A ci, co byli żwawymi Porobili ich starszymi. Głowacki, co był Bartosem, Chodzi sobie, jak pan z trzosem. Przerwał śpiewanie, jakby sobie coś nagle przypomniał.... — Aleśmy tych psubratów narżnęli, kumie! —- wykrzyknął — jak wilki baranów. Całe rowy!... ...Bartos nie słuchał. Głowę oparł na ręce i zadumał się. Myślał, jak to się Jadwichna ucieszy, kiedy jej o wszystkim powiedzą. Ja- ka będzie z niego dumna. A przecież kiedyś nie chcieli mu jej ojce dać, że za wielki z nie- go zawadjaka i ludziom zbyt hardo w oczy patrzy.... A teraz?... Na dobre wyszła i ta hardość i to zawadjactwo.... Dziecki nic nie nie zrozumieją.... Głupie to, małe. Może kie- dyś jak dorosną... Szkoda, że mu Bóg syna nie dał I nagle zdjęła Wojciecha okrutna tęskno- ta za swoją wsią, swoją chałupą. Wiosna już... Słonko grzeje.... Ziemia pachnie... Roboty w polu kupa... Kiedyż ja do ciebie, moja rolo, powrócę? ....Nigdy już nie ujrzał Bartos Rzędowic. Do innej, krwawej orki musiał się z najwyższego rozkazu tej wiosny wziąć. Ile mógł, nie żałując ni sił, ni fatygi. Równo w dwa miesiące po Racławicach, w bitwie pod Szczekocinami, gdy ze swoim pułkiem osłaniał odwrót wojska polskiego, ustępującego przed przemożnymi siłami prusaków i moskali, trafiła go w piersi zdradziecka kula. Zmarł w dwa dni po tym w szpitalu w Kielcach. Co mu się majaczyło w godzinę skonania? Czy wolna Polska, czy rzędowickie pola, w ten czas zbożami szumiące?... Nie wiadomo! Pochowano go w mogile żołnierskiej razem z siedmioma kolegami, którzy jak on życie oddali za świętą sprawę. Dziś śladu już nie ma z tej mogiły. Zresztą, to nie jest najważniejsze. Ważne jest to, że Wojciech Bartos Głowacki, ten, ,,co blaskiem kosy wzniósł swe imię pod nie-biosy" — bohater chłopski, żyje po wsze czasy w pamięci rodaków
“ Serwis poświęcony zagadnieniom oraz nowinkom na temat rolnictwa w okresie przedwojennym. Mam głęboką nadzieje, że zawarte tutaj rady, znajdą zastosowanie w rolnictwie teraźniejszym.”