Rolnictwo
Lustracja poletka
Jest piątek. Umówiliśmy się, że w tym dniu z samego rana pójdziemy całym zespołem na lustrację. Wybrałem się prędziutko i biegnę. Przez chwilę naradzamy się wszyscy, skąd by tu zacząć i od kogo, żeby najmniej czasu stracić, a wszystko zobaczyć. Zaczynamy od kol. Julka. Tuż za chałupą jest poletko z marchwią. Rozglądamy się i widzimy w pobliżu jakąś kobietę z motyką. To matka Julka. — Ano, Julka nie ma. Terminuje u krawca. Przychodzi raz na tydzień... Matczysko samo w polu robi, jak może, marchew pielęgnuje, stara się... Jakąż jej dać nagrodę? Opowiada, że Julek „coś tam pisze", ale nie wiadomo co, bo zeszyt zamyka; czyta książki, jak przyjdzie do domu daje matce rady, jak robić koło marchwi, a sam wraca do terminu. Źle, że sam nie robi w polu, ale cóż począć. Gospodarstwo małe, biedne, jest jedna krowina, budynki i podwórze maleńkie, ciasne. Trzeba szukać zarobku. W kąciku leży kompost. Mało tego jest, bo mało, ale się zbiera — od wiosny. Obora i chlew czyste, widne, obielone. To zasługa Julka. Obejrzeliśmy to i, nic nie mówiąc, poszliśmy dalej w zamyśleniu. Trafiamy do kol. Antka. Nie ma go, bo pojechał do młyna. Sąsiad pokazuje nam poletko, na którym zamiast marchwi urósł... rzepak. Przecieramy oczy. Cóż u licha, co się stało? Czyżby cud jaki? Nie, tylko przed siewem nasienie marchwi zmieszane zostało z porcją nasienia rzepaku, aby ten wcześniej wskazywał rządki i aby wcześniej między nimi można było gracować ziemię. Potem rzepak został i rośnie. Z Antka dobry chłopak — żal mu było tego wyrywać — niech ta już rośnie wszystko. Ale nas to nie pocieszyło. Zapisaliśmy odpowiednie uwagi w zeszycie nierozsądnego Antosia i powędrowaliśmy dalej do kol. Jaśka. Tam wszystko byłoby w porządku, gdyby znowu nie opóźniony siew marchwi i chwasty. Jeszcze kilka poletek różnej wartości, jeszcze na podwórzach uwagi to o kompostach, to o pomieszczeniach inwentarskich, o oknach, żłobach, o bieleniu, o zbiornikach na gnojówkę, o notatkach, to wreszcie o przeczytanych broszurach i koło południa udajemy się do następnych zespołów: uprawy ziemniaków i hodowli królików. Gorąco, ciężko, nogi już bolą, ale nie ma na to rady. Idziemy najprzód do Heli — przodowniczki. Widać tu staranną pracę, bez zarzutu. Na polu i w podwórzu widać ład i porządek. Z odpowiedzi na rzucone jej pytania widzimy, że dużo czytała. Kompost założony jeszcze przez brata — konkursistę z dawnych lat. Podwórze wielkie i puste. Zwracamy na to uwagę. Czyż nie można byłoby na jego części coś uprawiać? Słyszymy obietnicę, że za rok będzie tam warzywnik lub ogród z kwiatami. Zobaczymy. U kol. Mariana na polu dobrze. Przed chatą na łące rośnie samotna, młoda jabłonka. Brak ogrodzenia. Pieniek pokaleczony przez inwentarz, pogryziony... — Cóż to takiego? — A, to jabłonka otrzymana w nagrodę za pracę w PR. O, barbarzyńco jakiś! Chcieliśmy ją wykopać i czym prędzej zabrać stamtąd na odpowiedniejsze miejsce, ale nie było czasu. Zrobimy to kiedyś. Spieszymy teraz do kol. Marcina. Po obejrzeniu pola usiedliśmy na chwilę pod drzewem, pokiwali głowami, porozmawiali trochę „na migi" (inaczej nie było można, bo kół. Marcin za mało oczytany); zanosi się jednak na poprawę. Starszy jego brat ma króliki. Zawsze to starszy: chytry, przebiegły, mocniejszy w garści, da sobie prędzej radę. Pokazał nam wspaniałą klatkę, jakiej jeszcze nikt nie widział i kilka ulepszeń w gospodarstwie. Za to kol. Albin oznajmił nam, że swoje rasowe króliki hoduje tymczasem... na strychu. Wgramoliliśmy się jakoś na ten strych, a tam... gorąc straszny. Leży na polepie trochę zwiędłego „ziela" a dalej za rupieciami siedzą pochowane króliki — ledwo żywe. Dotykamy rękami dachówki, aby wybić w niej otwór i wyskoczyć czym prędzej — rozpalona od słońca, parzy po rękach. Schodzimy jakimś cudem ocaleni, na ziemię, wyrażając swą rozpacz i oburzenie. Ale kol. Albin wytłumaczył się, że dopiero wczoraj przyniósł króliki, nie zdążył klatki zrobić, a boi się kota lub psa itd. Przyrzekł, iż od tej pory będzie lepszym hodowcą. Zapamiętamy to i sprawdzimy na drugi raz. Zwiedziliśmy jeszcze w tym dniu kilka poletek i gospodarstw i wreszcie lustracja skończona. Czuje się zmęczenie. Z jednego dnia tyle jest spostrzeżeń, tyle wniosków, że nie sposób wszystko spamiętać i opowiedzieć. Lustracja jednak nie jest zabawką. Daje ona sposobność zwrócenia uwagi na wszelkie umiejętności członków zespołu, na rozmaite popełniane błędy w pracy, pomaga w usuwaniu ich, a tym samym uczy jak należy lub nie należy zadania wykonywać. Czas poświęcony na lustrację, zwłaszcza zespołową, to czas drogocenny, dający bardzo wiele pożytku. Dobrze, że w naszej pracy lustracje zespołowe są obowiązkiem. Tylko udział w nich powinni brać wszyscy, bo im więcej oczu patrzy na daną rzecz, tym łatwiej jest dostrzec jej wady i zalety, które trzeba koniecznie poznać i ocenić.
“ Serwis poświęcony zagadnieniom oraz nowinkom na temat rolnictwa w okresie przedwojennym. Mam głęboką nadzieje, że zawarte tutaj rady, znajdą zastosowanie w rolnictwie teraźniejszym.”