Rolnictwo
Jedziemy do Szwecji
W roku ubiegłym w okresie jesiennym Spółdzielnia „Gromada"' zorganizowała 5-dniową wycieczkę do Szwecji. Nasi Czytelnicy już dość dużo wiedzą o Danii, mniej jednak o Szwecji, kraju, który leży przy naszej wspólnej granicy — morzu Bałtyckim. Postaram się przeto opisać swoje wrażenia z podróży oraz obserwacje i spostrzeżenia możliwie jak najszczegółowiej, by sobie Czytelnicy mogli wszystko możliwie dokładnie odtworzyć. W piękny poranek jesiennego dnia pozjeżdżali się do Gdyni uczestnicy wycieczki. Rodzina „Gromady" poznawała się od razu, gdyż każdy uczestnik wycieczki miał przy boku znaczek o barwach państwowych i wstążeczkę o tęczowej barwie z napisem „Gromada". Gdy wszystkie formalności paszportowe i walutowe zostały załatwione, wsiedliśmy na okręt. Polski okręt pasażerski ,,Kościuszko"/ Nadszedł wreszcie czas odejścia. Przeraźliwy ryk statku był sygnałem odbicia od brzegu. Orkiestra marynarki wojennej żegnała nas hymnem narodowym. Publiczność zebrana na brzegu powiewała nam chusteczkami, wykrzykując: „Szczęśliwej drogi!". Większość pasażerów statku to kupcy, przeważnie żydzi, poza tym adwokaci, lekarze, ziemianie i wysocy urzędnicy. Grupa „Gromady" stanowiła świat zupełnie inny, byli to przeważnie drobni rolnicy, instruktorzy rolni, spółdzielcy i nauczycielstwo szkół rolniczych. Nasza grupa jechała nie tylko dla przyjemności, ale również dla zobaczenia co w Szwecji jest ciekawego i wartościowego, co ewentualnie dałoby się przeszczepić na nasz grunt. Jedzenie na statku dają niebylejakie. Na obiad np. podali tyle dań i tyle najróżno-rodniejszych przysmaków, że między uczestnikami naszej wycieczki wywołało to głosy: „mogliby uprościć jedzenie, a za to obniżyć koszt przejazdu". Tymi wypowiedzeniami zgorszeni byli inni pasażerowie, ci „moż-niejsi", to też spoglądali na nas z podełba. łatwo było wyczytać w ich wzroku, co se o nas myśleli. Ale wszystko jedno jak kto myślał, każdy objadał się nieprzyzwoicie. Widać Pan Bóg karze obżarstwo, bo gdy tylko wyszliśmy z jadalni na pokład, zaczęło się ze statkiem dziać coś niedobrego. Fale morskie wzbierały, a nasz „Kościuszko" zaczął urządzać kołysankę raz na lewo, raz na prawo. Rzucili się ludziska zajadać cytryny, suszone śliwki, zapijać koniakiem itp. Bo to wszystko miało podobno ratować przed tzw. „chorobą morską". Były to jednak złudzenia. Początkowo każdy był strasznie mężny i mówił: „ja czuję się świetnie", po pewnym jednak czasie umalowane damy pomimo pudrów i różu bladły i zatykając buzie uciekały szukać ..wstydliwego miejsca". Ponieważ kołysanka nie ustawała, a raczej z każdą chwilą jeszcze się wzmagała, przeto bardzo prędko zapełniły się wszystkie „wstydliwe miejsca", tak, że ludziska wystawiali dziobki za burtę statku, no i oczywiście sprawiedliwie dzielili ryby swoim z wielu składającym się dań obiadem. Wytworzyła się sytuacja przykra: nie było na pokładzie ani pięknych pań, ani panów, wszyscy pochowali się do kabin. Niestety i ja, chociaż należę do tzw. „wilków morskich", a to z tej racji, że już wiele razy statkiem jeździłem, musiałem również iść do kabiny i położyć się na łóżku, aby w ten sposób uniknąć choroby morskiej. Leżałem tak pięć godzin. Buiałem się jak na huśtawce, jednak ryb nie chodziłem karmić. W czasie mojego „przyjemnego" leżenia przez ścianę dochodziły mnie najróżnorod-niejsze rozmowy. Niektóre, dla podkreślenia sytuacji, powtórzę. Słyszę np. taką rozmowę: „Moniek, słuchaj, jak ty zachorujesz, to ja cię zaraz sfotografuję". Jednak nie upłynęło może pięć minut, a już powyższy rozmówca otwiera dziobek i zaczyna karmić ryby. Wtedy Moniek się odzywa: „Heniek, no co, fotografuj! Oj, masz ty szczęście, że ja nie mam apar... — słychać i drugi zabrał się do karmienia. Tuż przez ścianę znowu krzyczy jakaś rozhisteryzowana kobieta: „Lekarza! lekarza! umieram. Dlaczego ja byłam taka głupia: płać i co ma człowiek z tego?—umieraj!" Gdzieś z dalszej kabiny dochodzi mnie głos księdza, który wykrzykuje, iż zapowie wszystkim parafianom, aby nigdy morzem nie jechali. Nikt jednak nie kończy swoich żałosnych mów, gdyż musi spełniać obowiązek wobec morza i karmić ryby. Choroba ludzi męczy, to też przychodzi i do awantur: „mówiłam ci, psiakrew, nie jedźmy, wydaliśmy tyle pieniędzy i jeszcze tak siję męcz człowieku". Był to głos „rozsądnej" żony, która po tym przemówieniu chciała karmić rybki, niestety, nie miała już czym. Rozlegało się głośne echo, które dawało znać, że oszczędna małżonka chce być „szczodrą" lecz już nie ma czym. Nie dała jednak za wygraną, stara się dokończyć swojej przemowy: „Ja wiem, tyś mnie umyślnie wziął na tę wycieczkę, abym już nigdy z tobą nie jechała..." W tym ogólnym labidzeniu dochodzi mię głos rozsądnej „teściowej", która żali się: „mówiłam córce, żeby na podróż poślubną nie wybierała drogi morskiej, uparła się jednak. Przecież on może po tej chorobie nie chcieć patrzeć na nią". Ktoś jej tłumaczy, że przecież i zięć też choruje. Leżąc na łóżku śmiałem się do łez, ale że to „nie śmiej się dziadku...", więc i mnie też zaczęło się robić przykro, no i wreszcie w myśl przysłowia „wlazłeś między wrony..." dostroiłem się do towarzystwa. Tego wieczoru z naszej wycieczki na 70 osób tylko 5 zjadło kolację. Inni, pomimo że wiedzieli iż będą różne smaczne potrawy, nie mieli sił ani chęci ruszyć się. Nazajutrz morze uspokoiło się, słońce przyświecało, to też coraz więcej osób zaczęło wychodzić na pokład. Oczywiście, nikt się nie przyznawał do choroby. Dojeżdżamy do Sztokholmu...
“ Serwis poświęcony zagadnieniom oraz nowinkom na temat rolnictwa w okresie przedwojennym. Mam głęboką nadzieje, że zawarte tutaj rady, znajdą zastosowanie w rolnictwie teraźniejszym.”